Subiektywnie #21 Netflix "Death Note"

Zapewne wiecie, że nie oglądam dużo anime, ani nie czytam mangi. Jednak serial „Death Note” oglądałam i podobał mi się. Nie mogę tego samego powiedzieć o tym filmie. Uwaga, uwaga! Hejtuje po raz pierwszy.

Źródło: NerdEnt.Net


Niezaprzeczalnie ten, kto pisał scenariusz nie potrafił zrobić tego dobrze. Wiem, że poniekąd chcieli się odciąć od anime oraz japońskiego filmu o tym samym tytule. Postanowili go dopasować do realiów amerykańskiego społeczeństwa, zmienili kompletnie charakter każdej postaci i chcieli zmieścić w filmie fabułę, której nie da, zwyczajnie się nie da przełożyć na tak niewielki czas. Moim zdaniem, nie usprawiedliwia to nielogicznych ciągów przyczynowo-skutkowych, nie usprawiedliwia to spłycenia historii. Oryginalnie Light był zimnym, opanowanym socjopatą, L był najbardziej inteligentnym człowiekiem w tej historii, a Missa (w tym wypadku Mia) była supermodelką, która z miłości do Kiry dała się prowadzić jak marionetka nawet za cenę własnego życia. Na dodatek, twórca tego "Death Note" obiecał grę intelektualną pomiędzy Kirą a L, jako główny wątek fabularny - w efekcie końcowym tej gry w ogóle nie było. Co prawda, w tej wersji notatnika było wiele bardziej wymyślnych śmierci, w tym jedna niemalże skopiowana wprost z "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa.

Źródło: Metro

Na prawdę, jestem jedną z bardziej wyrozumiałych osób jeśli chodzi o adaptacje filmowe czegokolwiek. Ta jednak nie była nawet w połowie tak dobra jak pierwowzór. „Death Note” Netflixa jest bajeczką dla nastolatków, którą można obejrzeć dla zabicia czasu, bo nie jest to zły film, ale dobrym również nie można go nazwać. 

Źródło: Los Angeles Times

Jedyne plusy to gra Willem'a Dafoe; widać było, że Keith Stanfield odrobił lekcje i starał się dodać cechy animowanego L do swojej roli; oraz zdjęcia - bardzo ładne zdjęcia.

Komentarze